Caritas Archidiecezji Łódzkiej


Dystrybucja mleka w Bejrucie | Sumar Sleem

Nasze galerie

Prawdziwe historie - świadectwo Lucyny Mokrzyckiej

lucyna mokrzyckaUkończyłam kurs przygotowujący do uzyskania możliwości bycia wolontariuszem i posługiwania chorym. Zdałam egzamin końcowy. Radość i obawa, a nawet strach przed tym co miało nastąpić. Stawiałam pytanie, czy sobie poradzę, choć wiedziałam, że teoretycznie jestem bardzo dobrze przygotowana do podjęcia posługi chorym. Wiedziałam również, że nie będę sama, ponieważ chorymi w hospicjum domowym zajmuje się cały zespół medyczny oraz duchowny, a wolontariusz nigdy ze swoimi problemami nie jest sam i w razie potrzeby może kontaktować się z członkami z zespołu medycznego. 

Zastanawiałam się, czy posiadam wszystkie cechy konieczne do posługi, takie jak:

  • miłość bezinteresowna do człowieka,
  • empatia,
  • cierpliwość,
  • pokora,
  • entuzjazm,
  • profesjonalizm w działaniu,
  • odpowiedzialność.

Z moich rozmyślań wynikało, że spełniam wszystkie te warunki. Mimo to bałam się, że towarzyszenie obcej osobie w terminalnej fazie jej choroby może przerastać moje możliwości, a sprawowanie opieki nad chorym będzie trudniejsze niż sobie wyobrażałam. Chociaż miałam już kontakt z chorymi w szpitalu na oddziale opieki paliatywnej podczas odbywania praktyk, to jednak pierwszej rozmowy z podopieczną, której miałam towarzyszyć do śmierci, bardzo się bałam. Zaczęłam mieć wątpliwości i pytania, czy jestem na tyle silna, czy zostanę zaakceptowana i czy moja posługa będzie tym, czego oczekuje chora i jej rodzina.

Na pierwszą wizytę pojechałam do domu chorej razem z pielęgniarką, której zadaniem było wprowadzenie mnie i wyjaśnienie, na czym będzie polegała moja praca. Moja podopieczna, pani pięćdziesięciodwuletnia, oprócz choroby nowotworowej miała całkowity paraliż kończyn dolnych spowodowany stwardnieniem rozsianym. Razem z moją podopieczną mieszkała jej bardzo chora, leżąca matka. Brat mojej podopiecznej, który jako jedyny członek rodziny zajmował się chorymi, mieszkał w innej dzielnicy i przyjeżdżał po pracy, aby przygotować kolację i pozmieniać chorym pampersy. Opatrunki guza sutka miałam robić ja na zmianę z pielęgniarką, która przychodziła dwa razy w tygodniu. Moje wizyty przypadały trzy razy w tygodniu. Opieka w sobotę i niedzielę należała do brata.

Na wiele sposobów usiłowałam sobie wyobrazić wykonywanie moich obowiązków w tych warunkach. W domu były przecież dwie chore leżące, potrzebujące pomocy, choć starsza pani nie była osobą z chorobą nowotworową, czyli nie była podopieczną hospicjum domowego. Nie sposób na przykład nakarmić jedną panią, drugiej zaś nie. Albo jakże umyć jedną chorą, a drugą pozostawić bez mycia i opatrunków (starsza pani miała owrzodzenie podudzi). Od pierwszej wizyty musiałam zweryfikować swoją wiedzę, która nie była jeszcze wtedy poparta doświadczeniem. Mimo to byłam przeświadczona, że tylko ja mogę udźwignąć ciężar tej opieki. To przekonanie skłoniło mnie do ponownego przestudiowania wszystkich materiałów, zgromadzonych podczas trwania kursu. Do znudzenia dopytywałam się członków zespołu o wszystko, co mogłoby mi pomóc dobrze wypełnić postawione zadania. Zapalała mi się czasem w głowie czerwona lampka, by z tej swojej nadgorliwości nie wyrządzić więcej krzywdy tej rodzinie, niż przynieść ulgi, jednocześnie jednak wydawało mi się, że im więcej się przyłożę do tej pracy, tym lepszy przyniesie to skutek. Kiedyś rozmawiałam z wolontariuszką bardziej doświadczoną, która w dosadny sposób wyjaśniła mi, żebym w tym swoim działaniu nie chciała zastąpić Pana Boga, bo nie o to chodzi!

W nawale prac związanych ze zmianą opatrunków, z toaletą, zmianą pampersów obu chorym, ze sprzątaniem, zmianą pościeli czy przygotowywaniem posiłków zupełnie nie starczało czasu na wysłuchanie tego, co chora chciała mi powiedzieć. W niedługim czasie matka podopiecznej zmarła i wtedy zmienił się nieco charakter moich wizyt. Zrozumiałam, że wcale nie chodzi o ilość wykonanej pracy i wcale nie wszystko powinno do mnie należeć. Ważne są te czynności, które przynoszą ulgę podopiecznej. Nie mam na myśli ulgi w odczuwaniu bólu, bo nad tym czuwał lekarz, ja miałam dopilnować, aby na czas podać leki, zmienić plaster przeciwbólowy, umieć wysłuchać podopiecznej i nie jest ważne, czy usłyszy się podziękowanie. Bo w chwili jej odejścia istotne jest to, czy zdążyłam podać wodę, poprawić poduszkę i tylko tyle. Aż tyle.

Nauczyłam się punktualności, która była bardzo ważna dla chorej. Wiedziała, że o godzinie 7.02 w wyznaczonym dniu wkładam klucz do zamka i za chwilę zacznie się krzątanina związana z codziennymi czynnościami. Moje 10-minutowe spóźnienie spowodowało szloch, lament i strach, na które naraziłam chorą swoją niefrasobliwością. Zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo ona wierzy w moją punktualność i niezawodność, jak bardzo na mnie polega. Kiedyś zapytała mnie w bardzo bezpośredni sposób, czy będę przy niej, kiedy przyjdzie czas umierania i czy przed śmiercią zobaczy jeszcze kwiaty wiosenne na trawniku. Trzeba mieć bardzo trzeźwy umysł, aby bez wahania i mrugnięcia okiem dać odpowiedź. Żadne opowieści polegające na pocieszaniu czy na dawaniu nadziei nie wchodzą w grę. Wiem to teraz, ale wtedy na to pytanie nie udzieliłam książkowej odpowiedzi. Unikałam tematu, sprowadzałam rozmowę na inne tory, na szczęście dla mnie chora nie naciskała mocno. Wywnioskowałam wtedy, że ona tej prawdy wcale nie chce znać, ja przecież też jej nie znałam, ale ustaliłyśmy ponad wszelką wątpliwość, że będziemy oczekiwać wiosny i nie przegapimy jej nadejścia. Ja i tak w obawie przed ponownym zapytaniem zaczęłam w głowie układać sobie odpowiedź, odpowiedź, którą mogę bez obawy przedstawić i nie zrobić jej krzywdy, odpowiedź, która nie będzie pokrętna i wymijająca, a będzie taka, jaką ona jest w stanie zaakceptować.

Ale ona nigdy więcej już nie zapytała. Mijały kolejne dni, a ja starałam się nie popełniać błędów ani żadnych gaf, niestety nie wszystkiego można się ustrzec. I tak np. wychodząc do domu gasiłam światło i wydawało się to oczywiste, ale w zimie, kiedy zaczyna być ciemno o godzinie piętnastej, dla osoby o niesprawnym niemal całym ciele problemem jest sięgnięcie po ciemku po kubek z wodą, czy wymacanie pudełeczka z lekami. Nie można też znaleźć pilota do telewizora i jak na złość telefon też leży o pięć centymetrów za daleko i wtedy kontakt ze światem się urywa. Innym razem zostawiłam na stoliku opakowanie gazików na linii pomiędzy oczami podopiecznej a telewizorem i zasłoniłam jej w ten sposób cały ekran, tym samym odcięłam ją od wiadomości i ulubionego programu. Znosiła to wszystko, obracając w żarty te moje potknięcia. Jeden raz zatelefonowała w nocy z prośbą by przyjechać i wymienić jej pampers ponieważ zrobiła kupę i nie chce czekać do rana na jego wymianę. Ubrałam się najszybciej jak tylko mogłam i usunęłam palący problem. Zrozumiałam wtedy, jak bardzo jest osamotniona i uzależniona od innych, że na pewno ma poczucie, że jest ciężarem dla brata i dlatego wolała zadzwonić do mnie, a brata po nocy nie niepokoić. Takie odczucia stają się przyczyną pogarszania się stanu zdrowia i braku chęci do życia. Aby móc zapomnieć choć na chwilę o tej sytuacji, podczas czynności pielęgnacyjnych wspominałyśmy lepsze czasy, modliłyśmy się, śpiewałyśmy, rozwiązywałyśmy krzyżówki aby gimnastykować umysł. Pewnego piątkowego dnia kończyłam już wszystkie prace, nawet posprzątałam w mieszkaniu, podlałam kwiaty i, kiedy już ubierałam się do wyjścia, chora poprosiła mnie, żeby obciąć jej paznokcie. Odmówiłam, ponieważ miała zadbane ręce i paznokcie, a ja w tym dniu już prawie trzy godziny krzątałam się, robiąc co do mnie należało i nie tylko to. Obiecałam, że w poniedziałek zaczniemy od obcięcia paznokci. Pożegnałam się i poszłam do domu.

W niedzielę około południa otrzymałam telefon od brata, że siostra przed chwilą zmarła, dziękuje za opiekę i wsparcie. Był to pierwszy dzień kalendarzowej wiosny. Wiosny, której chciała dożyć. Siedziałam długi czas i nie mogłam sobie wybaczyć tych nie obciętych paznokci. Całe mieszkanie wirowało, bo wydawało mi się to absolutnie niemożliwe, żebym jutro miała po co wstawać z łóżka, skoro nie ma już podopiecznej. Dokąd pójdę i co będę robić? Chciałam do kogoś zadzwonić i podzielić się tym smutkiem, tą stratą, którą poniosłam, chciałam usłyszeć coś pocieszającego.

Wtedy byłam przekonana, że tylko otrzymanie skierowania do następnej podopiecznej pozwoli zapanować nad emocjami, które mnie dopadły. Stało się na szczęście inaczej. Najpierw zostałam wysłana na warsztaty prowadzone przez psychologa w Ośrodku Caritas. Miałam możliwość wszystko opowiedzieć i przepracować tę sytuację, dużo zrozumiałam. W tych warsztatach brało udział wielu wolontariuszy. A kiedy moi zwierzchnicy uznali, że już jestem gotowa, przydzielono mi kolejnego podopiecznego.

Ze zdwojoną siłą przystąpiłam do posługi. Mężczyzna z chorobą nowotworową w fazie terminalnej mieszkający sam. Sam to nie znaczy, że samotny, ponieważ miał dwóch synów i żonę, ale oni wyjechali za granicę, kiedy jeszcze był zdrowy. Zawsze cieszył się dobrym zdrowiem i samodzielnością. Kiedy zachorował na raka i leczenie szpitalne nie przyniosło rezultatów, jego synowie zgłosili go do hospicjum.
Z rozmowy wywnioskowałam, że mój podopieczny nie bardzo wie, na czym polega przyjęcie go do hospicjum domowego i co może otrzymać od naszego zespołu. Ciągle utrzymywał kontakt z profesorem, który go leczył przed przyjęciem do hospicjum. Wciąż o wszystko go wypytywał przez telefon. Nie wiedział, czego może oczekiwać od zespołu hospicyjnego. Lekarz z hospicjum przychodzi, przepisuje leki, pielęgniarki dbają na bieżąco o wszystkie parametry życiowe. Pobierają krew do analizy, gdy jest taka potrzeba, a w razie pogorszenia wyników przynoszą i podłączają kroplówki. Nie trzeba za to płacić. On na to wszystko się godził, ale i tak konsultował to z zaprzyjaźnionym profesorem. Cieszył się bardzo z moich wizyt, ale za nic w świecie nie mógł zrozumieć celu mojej pracy. Skoro to za darmo, to pani pewno jest milionerką, że tak sobie chadza i rozdaje ludziom radość, przecież to głupie – mówił. A ja w drodze na każde spotkanie kupowałam pieczywo, gazetę, potem wychodziłam z psem na spacer, a następnie przystępowałam do tych czynności, które ustaliłam z chorym i synami drogą mailową. Choroba postępowała. Opieka medyczna koncentrowała się na tym, by chory nie cierpiał bólu oraz na zwalczaniu uciążliwych objawów związanych z chorobą. Taki stan można osiągnąć poprzez wsparcie chorego, poprzez indywidualne podejście do jego potrzeb. Każdy chory ma swoje przyzwyczajenia, swoją kulturę i swoją godność. Umycie całego ciała przez kobietę było bardzo krępujące dla niego, wstydził się i denerwował, ale i z tym problemem udało się nam oswoić. Któregoś dnia usłyszałam od podopiecznego, że zaczyna rozumieć, na czym polega działanie hospicjum, że pierwszy raz widzi takie zaangażowanie wszystkich ludzi w nim pracujących. I że jest to dla niego dziwne zjawisko. Ale uwierzył już w to, że lekarz z hospicjum może leczyć, może pomóc i bardzo chciał szczerze porozmawiać z lekarzem. Poprosił, by umówić go na dodatkową wizytę i tak się stało. W moim odczuciu stan chorego się pogarszał, tracił siły, apetyt, odmawiał przyjmowania leków, był czasami jakby nieobecny. Byłam podczas tej rozmowy z lekarzem. Chciałam wyjść do kuchni lub do sklepu, chory jednak poprosił, żebym została przy nim i razem wysłuchała wieści, które miał usłyszeć… Otuliłam go kocami, usiadłam na podłodze i tak trwałam przy nim w momencie, w którym lekarz przekazywał wiadomości o stanie zdrowia. Chory chciał poznać całą prawdę i lekarz mu ją powiedział. Ogromnie bałam się reakcji na słowa lekarza, że nie będzie lepiej, ale nie będzie pan cierpiał, zrobimy wszystko aby pan nie odczuwał skutków pogarszanie się zdrowia. Znałam już trochę podopiecznego i wiedziałam, że jest w stanie swoim poczuciem humoru zamienić wszystko w żart. Ale nie tym razem. Wysłuchał, podziękował i po półgodzinnej drzemce zaczął wszystkie sprawy porządkować. Telefonował, przekazywał, zapraszał, wyjaśniał, rozporządzał. Skoro mój czas przyśpieszył, to muszę jeszcze zobaczyć swojego syna, ponieważ mam mu tyle do powiedzenia. Zadzwoniłam i poprosiłam o jak najszybszy przyjazd.

Od tego momentu o niczym innym nie było mowy, ważne było tylko oczekiwanie na syna. Stan się pogarszał i zmieniał z chwili na chwilę, a tu jeszcze zostały dwa dni do przyjazdu. Zastanawiałam się, czy mam poprosić księdza, bo czas najwyższy, ale zabrakło mi odwagi, by spytać o to wprost samego podopiecznego. Myślałam, że kiedy syn przyjedzie, to muszę to ustalić. Ja byłam w piątek, w sobotę przychodziła opiekunka z PCK i wtedy to syn przyjechał. Panowie się przywitali i syn, zmęczony podróżą, zdrzemnął się w fotelu. A ojciec zasnął na wieki. A ja znów nie zdążyłam zapytać podopiecznego o to, czy chce porozmawiać z księdzem, czy chce być u spowiedzi... Na wiadomość od lekarza o śmieci podopiecznego znów miałam żal do siebie, że nie dopełniłam wszystkich obowiązków tak jak sobie obiecałam.

Po miesięcznej przerwie w posłudze dostałam kolejną podopieczną, i kolejną, i następną. Do dzisiaj zajmowałam się ośmioma osobami, które już niestety odeszły. W niektórych przypadkach była to krótka kilkumiesięczna posługa, a w innym bardzo długa, trwająca ponad trzy lata. Podczas tak długiego towarzyszenia choremu wolontariusz staje się członkiem rodziny. Zna wszystkie problemy, wszystkie kłopoty i radości, jakie pojawiają się w tej rodzinie. Aby zaskarbić sobie zaufanie chorego i jego rodziny musimy umieć słuchać chorego i szanować jego zdanie. Jest to niesłychanie ważne. W ten sposób buduje się dobre relacje pomiędzy podopiecznym, jego rodziną a wolontariuszem. Wolontariusz ma więcej czasu na wysłuchanie chorego, nie powinien okazywać zniecierpliwienia, powinien zapamiętywać wszystko, co podopieczny nam przekazał, powinien być uczciwym w tym co robi, ponieważ chory w którymś momencie zacznie sprawdzać, czy dokładnie go słuchaliśmy. Chory doskonale wyłapie to, że dziś nie jesteśmy nastawieni na zajęcie się jego problemami. Szybko zakończy to spotkanie wykręcając się zmęczeniem. Delikatnie daje do zrozumienia wolontariuszowi, że dzisiaj jest wolny.

Podczas tak długiej opieki chory zaczyna zawłaszczać sobie wolontariusza. Chroni rodzinę przed trudami związanymi z opieką a wolontariusz, zamiast pomagać rodzinie w sprawowaniu opieki na chorym, zaczyna przejmować obowiązki całej rodziny. Taka sytuacja nie powinna mieć miejsca, ponieważ pozbawia rodzinę możliwości obcowania z chorym, a samego chorego izoluje się od bliskich. Całkiem przez przypadek, przez złe rozumienie niesienia pomocy, wyrządza się krzywdę wszystkim zainteresowanym. Sama w takim przypadku też nie ustrzegłam się błędu, ale już wiedziałam i rozumiałam, że podczas opieki nad następną chorą nie mogę dopuścić do takiej sytuacji.

Lucyna Mokrzycka

Jerzy Rossowski     
<- wróć
Wykorzystanie powyższego materiału lub jego fragmentów na własnej stronie internetowej jest możliwe pod warunkiem podania źródła oraz autora.
Wspierają nas
  • Wspirają nas
  • Wspirają nas
  • Wspirają nas
  • Wspirają nas
  • Wspirają nas
  • Wspirają nas
  • Wspirają nas
  • Wspirają nas
  • Wspirają nas
  • Wspirają nas
  • Wspirają nas
  • Wspirają nas

Caritas Archidiecezji Łódzkiej

wpłać on-line
przekaż 1 % podatku
przekaż dary rzeczowe