CZYTELNIA
 

JUBILEUSZ 25-LECIA SAKRY BISKUPIEJ ABP. WŁADYSŁAWA ZIÓŁKA

Dodano: 16.05.2005 r.   02:52


Z abp. Władysławem Ziółkiem rozmawia ks. Waldemar Kulbat

KS. WALDEMAR KULBAT:

- Taki jubileusz z pewnością skłania do wspomnień...

ABP WŁADYSŁAW ZIÓŁEK:

- Na początku marca 1980 r. bp Józef Rozwadowski przebywał w Rzymie. Po powrocie zwrócił się do mnie z prośbą, abym zawiózł do Prymasa kard. Wyszyńskiego ważną korespondencję. Spotkanie w Warszawie było umówione na 10 marca o godz. 17.00. Dwa dni wcześniej, z powodu przeziębienia i wysokiej gorączki, byłem zmuszony położyć się do łóżka, ale Ksiądz Biskup bardzo nalegał, abym jednak do Warszawy pojechał. Stawiłem się więc w umówionym czasie przed Księdzem Prymasem i przekazałem mu list. Powód mojej wizyty był jednak zupełnie inny. Ksiądz Prymas zakomunikował mi, że Ordynariusz łódzki poprosił Ojca Świętego Jana Pawła II o trzeciego biskupa pomocniczego, zwracając się do mnie z pytaniem, czy wyrażam na to zgodę. Zapadła głęboka cisza. Zupełnie nie spodziewałem się takiego właśnie przebiegu tego spotkania. Ksiądz Prymas przez chwilę czymś się zajął, dając mi trochę czasu, abym ochłonął i zastanowił się nad odpowiedzią. Po chwili wróciliśmy do rozmowy i wtedy powiedziałem „tak" na wyrażoną wobec mnie wolę Bożą. Ksiądz Prymas ustalił datę ogłoszenia decyzji Ojca Świętego na najbliższą sobotę, 15 marca o godz. 12.00. Wróciłem do Łodzi i zaraz udałem się do Księdza Biskupa, który niecierpliwie pytał już w progu: no i jak ? co powiedziałeś ?

Opowiedziałem więc cały przebieg spotkania, zaznaczając, że udał się Księdzu Biskupowi ten niewinny podstęp. Święcenia biskupie odbyły się dopiero po Wielkanocy, 4 maja. Po nich zaczęła się praca dla Kościoła łódzkiego, którą podjąłem z bp. Józefem i biskupami pomocniczymi - Janem i Bohdanem.

- Przy okazji takich szczególnych rocznic sięga się zazwyczaj pamięcią do chwil i miejsc, gdzie - żeby powtórzyć za Janem Pawłem II -wszystko się zaczęło.

- Zawsze z wielką czułością wracam myślą do moich Komornik koło Wolborza, do tego mojego gniazda,do rodzinnego domu. Może kogoś rozczaruję, jeśli powiem, że była to zwykła, chrześcijańską katolicka rodzina. Od razu więc dopowiadam, że w tej zwyczajności i prostocie kryła się jej wielka siła.

W domu był dość tradycyjny podział ról. Ogromnie wiele zawdzięczam mojej Mamie, która, będąc osobą niezwykle wrażliwą, przekazała mi najważniejsze prawdy wiary, nauczyła i pilnowała codziennego pacierza, dbała o zachowanie chrześcijańskich obyczajów i tradycji, zabierała mnie do parafialnego kościoła, do wiejskich przydrożnych kapliczek, gdzie śpiewano majowe.

Ojciec, po powrocie z Niemiec, gdzie do roku 1942 przymusowo pracował w gospodarstwie pod Monachium, zajął się edukacją intelektualną i religijną moją i rodzeństwa. W czasie niemieckiej okupacji, kiedy co rusz zamykano szkołę, bratem udział w tajnych kompletach. Tego Ojciec bardzo pilnował. Z tego czasu mile wspominam nauczycielkę Zofię Kroszczyńską, z którą miałem kontakt aż do jej śmierci. Z czasów szkolnych pamiętam jeszcze bardzo dobrze profesora biologii, p. Nowackiego. Uczył mnie tylko rok, ale jemu zawdzięczam uwrażliwienie na piękno, które objawia się w przyrodzie. Bez większej przesady mogę powiedzieć, że bytem nim zauroczony - często zabierał nas na wycieczki, ukazywał piękno świata, zaznaczając, że właśnie takim został stworzony przez Boga, że jeśli dzieło Boga jest piękne, jaki piękny musi być Bóg! Pamiętam, jak wyczulał nas na to, żeby tego piękna nie niszczyć, nie być wobec niego barbarzyńcą. Niestety, nigdy później go nie spotkałem. Edukacja religijna odbywała się m.in. przy pomocy czasopisma Rycerz Niepokalanej, które Ojciec prenumerował, a także innych książek i modlitewników, zamawianych i kupowanych w Niepokalanowie. Na te pozycje zawsze się w domu czekało i pilnie się je czytało.

- Czy w tym czasie pojawiły się myśli o kapłaństwie?

- Ewangelista Jan podaje dokładną godzinę powołania dwóch Apostołów. Kiedy ja zastanawiam się nad moją godziną, wspominam misje parafialne, które odbyły się w Wolborzu w 1949 r. Głosili je Franciszkanie z Niepokalanowa. Zwłaszcza jeden z nich swoimi naukami, sposobem przemawiania porwał za sobą młodzież, i na mnie zrobił wielkie wrażenie. A ponieważ "grunt" był już niejako przygotowany - choćby przez lekturę Rycerza Niepokalanej - i duch franciszkański nie był mi obcy, po tych misjach zapragnąłem wstąpić do franciszkańskiego Niższego Seminarium Duchownego w Niepokalanowie.

Kiedy o swojej decyzji powiadomiłem ówczesnego proboszcza, ks. Kazimierza Olszewskiego, ten mnie cierpliwie i życzliwie wysłuchał, i powiedział, że niższe diecezjalne seminarium jest także w Łodzi. Poradził, żebym właśnie tam skończył maturę, wszystko dokładnie przemyślał i przemodlił, i wtedy dopiero podjął ostateczną decyzję. Posłuchałem go. Do Łodzi przywiozła mnie pracująca w Wolborzu s. Helena Rzepecka. i w Łodzi już zostałem.

-Ksiądz Arcybiskup ukończył łódzkie Seminarium, ale święceń kapłańskich nie otrzymał Ksiądz w Łodzi. Dlaczego?

- Wskutek zawirowań wojennych, ukończyłem wcześniej naukę w szkole podstawowej. Ten niedobór wieku ciągnął się za mną aż do końca nauki w Seminarium. Ledwie starczyło mi lat, żeby - i tak później niż wszyscy - otrzymać święcenia diakonatu. Dziś żartuję, że pewnie nie mieli co ze mną zrobić i razem z ks. Dziwoszem, który był w podobnej sytuacji, skierowano nas na KUL, gdzie miałem studiować teologię. Bp Klepacz, który akurat wrócił z Rzymu, uzyskał dwa stypendia, które umożliwiały studia na uczelniach rzymskich. W czasie rekolekcji przed diakonatem poinformowano mnie, że to właśnie ja i ks. Dziwosz zostaliśmy wybrani. W ówczesnej sytuacji to było wyjątkowe wydarzenie. Pamiętam dobrze krótką, zwięzłą rozmowę z bp. Klepaczem, który powiadomił mnie, że w Rzymie będę studiował prawo. Teologów mamy, brakuje nam teraz prawnika - powiedział wtedy Ksiądz Biskup i pobłogosławił mnie na drogę. Dopiero w Rzymie, 13 lipca 1958 r, otrzymałem święcenia kapłańskie z rąk abp. Józefa Gawliny.

Czas studiów rzymskich był ważnym etapem mojego życia. Nie waham się nazwać tego czasu błogosławionym - to przede wszystkim inny niż w Łodzi sposób uprawiania nauki, poszerzenie horyzontów, nowe - dla mnie czasem rewolucyjne - podejście do zagadnień prawa kościelnego, teologii czy liturgii. Chłonąłem to całym sobą.

A potem był Sobór Watykański II - kontakty z wielkimi i znaczącymi osobistościami ówczesnego Kościoła, zupełnie naturalne i oczywiste włączenie się w nurt soborowej odnowy - aggiornamento.

Miałem szczęście widzieć jeszcze Piusa XII, przeżyłem jego śmierć. Później konklawe i wybór Jana XXIII, który od swojego poprzednika różnił się nie tylko wyglądem fizycznym, ale również typem osobowości. Odkąd został papieżem, wszystko, co wówczas czynił, głęboko we mnie zapadało: jego niesłychana bezpośredniość i ogromna wrażliwość na człowieka, wejście w lud. Wielu już wtedy mówiło o nim: "Święty, chodzący po ziemi". Kościół i świat potrzebował ojca. I on, z uśmiechem na twarzy, z szeroko otwartymi ramionami, przygarniał cały świat, zadziwiając wszystkich swoją bezpośredniością i przystępnością, urzekając prostotą serca, połączoną ze znajomością człowieka i jego spraw.

- Jak doświadczenia zebrane w Rzymie realizował Ksiądz Arcybiskup po powrocie do Łodzi?

- Wyjechałem z Polski jako diakon, nie mając żadnej praktyki duszpasterskiej. Po studiach w Rzymie otrzymałem pracę w Kurii Biskupiej - najpierw jako notariusz, następnie kanclerz. Zamieszkałem w klasztorze Sióstr Bernardynek na Rudzie - to tam było moje pierwsze duszpasterstwo. Tam również spotkałem m. Franciszkę Wierzbicką-wspaniałą kobietę, żywo zainteresowaną Soborem, która prowokowała mnie do przeróżnych duszpasterskich działań. Organizowałem więc konferencje, wykłady, spotkania ekumeniczne. W czasie liturgii wprowadziłem codzienne homilie, w Adwencie i Wielkim Poście -jedne z pierwszych w diecezji - nabożeństwa pokutne. Zaczęło się duszpasterstwo posoborowe, w którym ja się "wyżywałem": mnożyły się w kościele na Rudzie młodzieżowe grupy oazowe, spotykały się rodziny. Dopóki nie wychowałem sobie animatorów, większość spotkań - prawie codziennie - prowadziłem sam.

Oparcie i zachętę miałem ze strony ks. Blachnickiego. Z nim i z założonym przez niego Ruchem Światło-Życie spotkałem się zaraz po powrocie z Rzymu. Właśnie w tym Ruchu odnalazłem w praktyce to, o czym myślał i co proponował Sobór. Zwłaszcza w liturgii, przy ołtarzu. Nigdy formalnie nie należałem do tego Ruchu, ale zawsze był on mi bliski - w pewnym sensie ukształtował sposób mojego myślenia o duszpasterstwie.

- 24 stycznia 1986 r. został Ksiądz Arcybiskup ordynariuszem diecezji łódzkiej. Co było najważniejsze w tej prawie 20-letniej służbie?

- Od razu, bez zastanowienia, odpowiadam: wizyta Jana Pawła II w Łodzi. To się przecież prawie zbiegło w czasie. Dla mnie stało się oczywiste, że Papież ukazał Kościołowi w Łodzi i jego Pasterzowi konkretny program działania. Ojciec Święty przemawiał wtedy do dzieci pierwszokomunijnych i do ich rodziców, do przedstawicieli świata nauki i kultury oraz do świata pracy, zwłaszcza do pracujących kobiet. Program był więc jasno określony: wyznanie wiary i świadectwo chrześcijańskiego życia w rodzinie, troska o właściwy etos świata pracy, konieczność współpracy ze światem akademickim i troska o chrześcijańską kulturę.

W jaki sposób się to realizowało w ciągu tych lat? Lista jest naprawdę bardzo długa, nie sposób wszystkiego wymienić. Ale jak nie wspomnieć o 58 nowych parafiach, które erygowałem w diecezji łódzkiej, o nowych świątyniach, które powstały dzięki wielkiej ofiarności duszpasterzy i świeckich? Postawiliśmy w Łodzi na rodzinę - pojawiło się wiele inicjatyw prowadzonych przez Wydział Duszpasterstwa Rodzin i Centrum Służby Rodzi nie: pierwszy w Polsce Ośrodek Adopcyjno-Opiekuńczy, Telefon Zaufania, Dom Samotnej Matki, Fundusz Ochrony Macierzyństwa im. Stanisławy Leszczyńskiej, Szkoła Rodzicielstwa.

W celu koordynowania propozycji dla dzieci i młodzieży powołałem w Kurii Wydział Duszpasterstwa Młodzieży, który zajmuje się organizacją m.in. Dni Młodzieży w Niedzielę Palmową, Świętem Młodych, festynów i wspólnych wakacji.

W szczególnej sytuacji znajduje się łódzki świat pracy, dotknięty w czasie ustrojowych przeobrażeń bezrobociem i biedą materialną. Bardzo mi zależało, aby nie tylko stawiać diagnozy, ale przede wszystkim spieszyć z konkretną pomocą najbiedniejszym. Zabiegam o to, żeby Caritas nie zamknęła się w samych tylko instytucjach, ale żeby przejawiała się w życiu. Obchodzony na początku kwietnia jubileusz łódzkiej Caritas ucieszył moje serce, ukazując wielość działań i rozlegle pole udzielanej codziennie pomocy najbardziej potrzebującym.

O jeszcze jednej mojej nadziei muszę wspomnieć - o stowarzyszeniach i ruchach katolickich. Wiele sobie po nich obiecuję. Działa ich w naszej archidiecezji wiele: zajmują się formacją religijną, liturgiczną, zawodową. Są także rozległym i aktywnym zapleczem modlitewnym, którego nie sposób przecenić. Chciałbym, aby wszystkie te grupy byty dynamicznym zaczynem dla swoich parafii i dla całego Kościoła lokalnego.

- Niewątpliwą zasługą Księdza Arcybiskupa jest owocna współpraca z Łodzią akademicką. Jak do tego doszło?

- Jak krótko wspomnieć o tym, co się wydarzyło we wzajemnych kontaktach między Kościołem a światem nauki i kultury? Pierwsze próby zostały podjęte jeszcze przed papieską wizytą, ale tak naprawdę wszystko się zaczęto od spotkania Jana Pawła II ze środowiskiem akademickim w łódzkiej katedrze. Od tamtego czasu te więzy - ku mojej radości - coraz bardziej się zacieśniają i wydają znaczące owoce: opłatkowe spotkania, udział w inauguracjach roku akademickiego, organizowane wspólnie przez Uniwersytet Łódzki, Politechnikę i Seminarium Duchowne konwersatoria i sesje naukowe, ukazujące się międzyuczelniane publikacje...

Także z innymi środowiskami udało się nawiązać trwałe kontakty: służba zdrowia, nauczyciele szkół podstawowych i ponadpodstawowych, inteligencja techniczna. Od kilku lat działa w Łodzi Duszpasterstwo Środowisk Twórczych. W naszym mieście działają uczelnie katolickie - Instytut Teologiczny i Punkt Konsultacyjny warszawskiego Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego - kształcące nie tylko przyszłych katechetów, ale wszystkich, którzy interesują się teologią Patrzę na te inicjatywy z dużą nadzieją i oczekuję, że spośród absolwentów tych uczelni wyjdą ci, którzy wezmą odpowiedzialność za kształt Kościoła łódzkiego.

- Czym jest dla Księdza Arcybiskupa ten jubileusz?

- Zaczęliśmy od wspomnień, bo jubileusz to wezwanie do spojrzenia w przeszłość. Zostało mi postawione pasterskie zadanie do wykonania - trzeba na pewno dokonać oceny tego, co udato się zrealizować i wypełnić. Brakuje słów, które mogłyby oddać moją wdzięczność Panu Bogu za to, co w moim życiu stało się Darem i Tajemnicą. Ale temu towarzyszy także świadomość, że jeśli cokolwiek udato się uczynić, to przecież dzięki pomocy innych: księży biskupów, kapłanów, osób zakonnych, świeckich - wszystkich, którzy okazali mi tyle dobrej woli i ofiarnie ze mną współpracowali nad dziełem Bożym.

Pozostają jednak pytania: czy można było jeszcze więcej, jeszcze lepiej, a może inaczej? Dla jubilata takie spojrzenie też jest bardzo ważne. Pozwala uczynić rachunek sumienia, który - głęboko ufam - jeszcze bardziej pozwoli mi stanąć przed Panem Bogiem oraz moimi braćmi i siostrami, do których zostałem posłany, w postawie dziękczynienia i pokornie poprosić, aby dalej mi towarzyszyli modlitwą i pracą w tym, co zostanie mi przez Bożą Opatrzność zlecone na dalsze lata mojego życia i posługiwania.

- Dziękuję bardzo za rozmowę.

Z abp. Władysławem Ziółkiem rozmawiał ks. Waldemar Kulbat