Autor: ks. Paweł Kłys
Wyświetleń: 841
Jako osoby godne wyniesienia na ołtarze - Homilia arcybiskupa metropolity Marka Jędraszewskiego podczas Mszy Świętej w 70. rocznicę męczeńskiej śmierci rodziny Ulmów w czasie II wojny światowej
Udostępnij

Czcigodni Bracia w kapłaństwie!

Drodzy Siostry i Bracia!

Przemienienie Chrystusa na świętej górze Tabor było niezmiernie ważnym etapem w drodze Chrystusa, zmierzającego do Jerozolimy na mękę i śmierć. To Przemienienie było jednocześnie wezwaniem, skierowanym do Apostołów, aby w sposobie ich myślenia dokonała się bardzo ważna, wręcz konieczna przemiana. Wskazywało na to wydarzenie, które miało miejsce kilka dni wcześniej, u źródeł Jordanu, w okolicach Cezarei Filipowej, tam, gdzie Chrystus powiedział do Piotra: „Ty jesteś Piotr [czyli Skała], i na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą” (Mt 16, 18). Ale zaraz po tym szczególnym wywyższeniu i wyróżnieniu Piotra, Chrystus zaczął mówić o drodze, która właśnie tam, u źródeł Jordanu, się dla Niego zaczynała: „Jezus zaczął wskazywać swoim uczniom na to, że musi iść do Jerozolimy i wiele cierpieć od starszych i arcykapłanów, i uczonych w Piśmie; że będzie zabity i trzeciego dnia zmartwychwstanie” (Mt 16, 21). Wtedy Piotr wziął Jezusa na bok i mówił: „Panie, niech Cię Bóg broni! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie” (Mt 16, 22). Nieoczekiwanie usłyszał odpowiedź, która musiała go przerazić: „Zejdź Mi z oczu, szatanie! Jesteś Mi zawadą, bo myślisz nie na sposób Boży, lecz na ludzki” (Mt 16, 23). Żeby w Piotrze i w pozostałych Apostołach mogła dokonać się ta przemiana myślenia, owo tak konieczne odejście od ludzkiego sposobu myślenia na Boży sposób, trzeba było wejść na górę Tabor i zobaczyć przemienionego Chrystusa. Trzeba było ujrzeć odblask Jego boskości, ukrytej w Jego człowieczeństwie. Trzeba było usłyszeć głos Ojca: „To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie!” (Mt 17, 5). On – mój Umiłowany i Jedyny. Ja tego Syna daję za zbawienie świata, a wy macie być posłuszni wszystkiemu temu, co On mówi. Znaczy to: macie zrozumieć także i tę prawdę, że jeżeli ktoś chce być Jego wiernym uczniem, musi zaprzeć się siebie samego, musi wziąć swój krzyż i dźwigać go, w ten sposób naśladując swego Mistrza i Pana (por. Mt 16, 24). Nie ma innej drogi zbawienia niż właśnie ta przemiana z myślenia czysto ludzkiego na Boskie. W tej przemianie kryje się konieczność zrozumienie tego, czym jest prawdziwa miłość: ofiarna, bezinteresowna, dająca życie za braci.

Opuszczając górę Tabor i zmierzając dalej, ku Jerozolimie, Chrystus jeszcze dwukrotnie powie uczniom o czekającej Go tam śmierci. Apostołowie nie będą już protestowali, będą milczeć, pełni smutku (por. Mt 17, 23). Dopiero Chrystusowe zmartwychwstanie sprawi, że zrozumieją, na czym polega prawdziwy triumf miłości. Dopiero zesłanie Ducha Świętego pozwoli im pojąć, co znaczy dawać siebie innym aż do końca. To w imię tego przemienionego sposobu myślenia św. Paweł w Drugim Liście do Tymoteusza napisze, że Chrystus „przezwyciężył śmierć, a na życie i nieśmiertelność rzucił światło przez Ewangelię” (2 Tm 1, 10). Pokazał bowiem wtedy, że śmierć biologiczna nie jest ostatnim słowem w życiu człowieka. Jest ona bolesnym wprawdzie, ale jednak tylko przejściem do wieczności, która będzie pełną chwały i szczęśliwości dla wierzących w Chrystusowe zmartwychwstanie. To zrozumiał i w to wierzył św. Paweł, będąc tuż przed męczeńską śmiercią, pisząc pożegnalny list do swojego najbardziej ukochanego ucznia Tymoteusza.

W tę historię ludzi, którzy zrozumieli, że Chrystus swoim życiem, nauczaniem, a przede wszystkim śmiercią i zmartwychwstaniem rzucił ostateczne i jedyne światło na ludzką śmierć i na ludzkie życie, wpisuje się tragiczna, a z drugiej strony, jakże wielką budząca nadzieję i poczucie dumy, historia Wiktorii i Józefa Ulmów: skromnej rodziny, która żyła w nieznanej niemal nikomu, małej wiosce Markowa, niedaleko Łańcuta. Żyli skromnie w drewnianej chacie na uboczu wioski. Żyli, ciesząc się życiem, wzajemną miłością, która przynosiła im wspólną radość w postaci kolejnych dzieci, które się w tej rodzinie rodziły. A było ich sześcioro: Stasia, Basia, Franuś, Władzio, Antoś i Marysia. Jest rok 1942, czas okrutnych wojennych zmagań, ale także rok realizacji prawdziwie szatańskiego zamysłu niemieckich hitlerowców w postaci tak zwanego „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”: biologicznego wyniszczenia wszystkich Żydów znajdujących się na terenie Rzeszy i w podbitych przez hitlerowską niemiecką Rzeszę krajów. Zamierzona, systematycznie realizowana eksterminacja Żydów spowodowana tylko tym, że ktoś do tego narodu należał. W odniesieniu do Polaków wprowadzono przepisy, według których za jakąkolwiek pomoc okazaną Żydom groziła śmierć nie tylko temu, kto odważył się im pomoc, ale także całej jego rodzinie. Myślenie w kategoriach tego świata kazałoby patrzeć tylko na siebie i na poszukiwanie tylko tego, co mogłoby służyć jedynie własnemu przeżyciu. Myślenie w kategoriach tego, co Boskie i co sobą ukazał Jezus Chrystus, kazało przezwyciężać lęk i myśleć o ratowaniu skazanych na niechybną śmierć ludzi. Rodzina Ulmów myślała i żyła w kategoriach tego, co Boskie. Dlatego od 1942 roku pod dachem ich skromnego domu znalazło się kilkoro Żydów. Pięciu mężczyzn o nazwisku Szalm z Łańcuta oraz trzy Żydówki, córki Haima Goldmana: Gołda i Laika wraz z córką. Otaczano ich miłością, traktowano jak swoich. Zbliżał się front i rosła nadzieja, że ocaleją. I oto 24 marca 1944 roku, niemal dokładnie 70 lat temu, do Markowej przybywają Niemcy i otaczają dom Ulmów. Zaczyna się tragedia. Rozstrzelali najpierw Żydów, potem oboje rodziców Ulmów: Wiktorię i Józefa. Dzieci nic nie wiedziały, co się dzieje. Wołały i szukały rodziców, a tymczasem okrutny los sprawił, że także i one, po kolei, były przez Niemców zabijane. Najstarsza Stasia miała osiem lat, Marysia zaledwie jeden rok. Sama pani Wiktoria była w ósmym miesiącu ciąży. Zginęła razem z dzieckiem, któremu nie pozwolono ujrzeć piękna tego świata.

Historia rodziny Ulmów jest symbolem wielu, wielu Polaków, którzy postępowali podobnie jak oni. Wielu z nich wraz ze swymi rodzinami zginęło dlatego, że upomnieli się o prawa do życia dla innych, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że ryzykują własnym życiem i życiem najbliższych. Trudno nawet dzisiaj dokładnie ocenić, ilu Żydów uratowali Polacy. Szacunkowo podaje się bardzo duże liczby: między 40 a 100 tysiącami ludzi. W każdym razie, gdybyśmy byli w Yad Vashem, w wielkim Muzeum Holokaustu w Jerozolimie, zobaczylibyśmy wspomnienia o około 26 tysiącach Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Tych, którzy zaryzykowali sobą, by ratować innych, zgodnie z zasadą, że kto uratuje życie jednego człowieka, ratuje cały świat. Ponad jedna czwarta tych wyróżnionych to Polacy. Niektórzy z nich mieszkali także tutaj, w Łodzi, starając się pomóc Żydom zamkniętym w getcie łódzkim. Siedmiu Polaków zostało skazanych za to na śmierć, sześć wyroków wykonano. Trzydziestu ośmiu Polaków uwięziono za to, że starali się wspierać głodujących Żydów, organizując dla nich żywność. Część z nich więzienia nie przeżyło.

Rodzina Ulmów jest symbolem szlachetnej, ogromnej części naszego narodu, która w czasach pogardy pokazała, co znaczy myśleć po Bożemu, a nie po ludzku, co znaczy kochać do końca. Pokazała tym samym, co znaczy być człowiekiem na wzór Chrystusa naszego Pana. Nie dziwmy się zatem, że właśnie oni – rodzina Ulmów – zostali uznani jako osoby godne wyniesienia na ołtarze. Ich proces beatyfikacyjny od kilku już lat toczy się w Rzymie. Miejmy nadzieję, że niedługo poczet polskich świętych wzbogaci się o ich osoby – tych, którzy uwierzyli Ewangelii Chrystusa aż do końca, którzy oddali swoje życie za braci, którzy uważali, że ostatnim słowem, mimo nienawiści tego świata, jest Boskie słowo – miłość.

Udostępnij